Z POZA OLZY 02 NYSA

Transkript

Z POZA OLZY 02 NYSA
Z poza Olzy II. NYSA
Lukáš Palowský a Kateřina Kolková
Každoročně si s rodinou užíváme pobytu v Jesenických lázních v Gräfenbergu,
jejichž zakladatelem je, jak jistě víte, léčitel Vincent Priessnitz. I tento rok jsme
zavítali.
Každé odpoledne, po povinných procedurách se pídíme za aktivitou, jež by nás
v nějakém smyslu oblažila. Pro pídění se, je úplně nejlepším místem
„Informační středisko“. Tam jsme objevili autokarový zájezd do města Nysa. Do
té doby jsem znal Nysu, spíše jen jako autododávku z filmů polské televize. A
zítra již poznám dokonce ono místo, jež dodávce jméno zapůjčila, osobně.
Při snídani jsme se s rodinou překřtili na „účastníky zájezdu“, to podle české
filmové komedie. Naše diskuse o nadcházejícím dobrodružství pokračovala
dedukcí, že s největší pravděpodobností budeme nejmladšími zúčastněnými.
Nemýlili jsme se. Se svými 35 lety „na krku“ jsme se mezi ostatními cítili jako
čerstvě narozená … třeba morčátka. Každopádně to potěší. Při vstupu do
autokaru Karosa na nás dýchl „duch zájezdu“a to skrze kvílení zpětné vazby
mikrofonu, dále pak ústy viditelně zkušené průvodkyně, distingované toť dámy.
Autokar se zaplnil sotva z poloviny lidmi staršími 45 let. Dialekty prozradily
původ mnohých. Obecně vyjádřím slovním spojením „různé kouty České
republiky“. Starší osazenstvo mi nevadilo. Naopak. Jako dítě jsem často jezdíval
na výlety se svými prarodiči. Jejich rozhovory jsem přímo hltal.
Hověli jsme si s ženou a synkem na zvláštním čtyřsedadle. Koukali z okénka na
Mikulovice, Glucholazy a další místa, jimiž jsme projížděli. Po nějaké době už
jsme jeli skrz „naši“ Nysu. Na první pohled mne zaujaly, pro někoho zcela
povšimnutí nehodné, číselné popisky na bocích domů, jež usnadňovaly, nejen
místním pracovnicím pošty, orientaci.
Autobus zastavil na parkovišti, přímo vedle tržiště. Zájezd byl totiž směřován
právě na nákupy v Nyse. S manželkou jsme však sledovali jiné cíle. Těmi byly
procházka po městě a nalezení pokladu v místí věži. Limitováni časem jsme měli
nakvap. Menší komplikací bylo počasí. Deštík střídající se s ostrým slunečním
svitem předváděli svou sílu střídavě na místním náměstí. Ostrý svit se efektně
projevoval barvami, jež přiděloval dle svého uvážení fasádám domů a vlastně
všemu kolem. Deštík se projevoval hlavně v našich botách. Procházku jsme si,
na přání syna, osladili v místní cukrárně. Cukrárnu okupovala spousta
zákazníků, což mi přišlo na sobotní dopoledne nezvyklé. Však jiný kraj, jiný
mrav, jak se říká. Ti mlsalové nás svými nákupy tak nabudili, že jsme čím dál tím
více toužili místní lahůdky vyzkoušet. K tomu všemu bylo kafíčko samozřejmě.
Posilněni jsme si troufli pokračovat v průzkumu. Na řadě byla exkurse kostelem
s průvodcem, až k pokladu ve věži, k níž prý vedou skleněné schody.
Nebyli jsme jediní, kteří zatoužili po vědění a vidění. Sešlo se tam s námi pár
našich „účastníků zájezdu“.
Při placení vstupného jsem se chtěl ujistit, zda je nutno platit i za syna. Ale prý:
„ že nima trzeba. To je mały synek“. A to už se ptaly ostatní mé ženy, zda umím
polsky. Ta jim, užaslým Čechům vysvětlila, že pocházíme z Havířova, kde se
hovoří „po naszymu“, a že spousta lidí z našeho kraje polsky umí, anebo
alespoň rozumí. Při návratu z prohlídky po skleněných schodech /opravdu tam
jsou/, těsně před východem, upadnul manželce deštník. Průvodce zareagoval:
„pani parasol….. Já na to pohotově s úsměvem: „abo paryzol, po ślůnsku. Po
naszymu“. Průvodce se usmál a zopakoval to po mně. V té chvíli jsme si řekli
daleko víc, než jsem si pověděl za celou cestu s ostatními.
Cestou zpět na parkoviště k autobusu, jsme vstřebávali poslední dávky
atmosféry města, naplněnou pruským vlivem. Uspokojení a příjemně unaveni
jsme zabrali „naše“ místo v autokaru. Dámy z jižních Čech diskutovali o svých
zážitcích. Na řadu přišla i gódka, kterou kdysi kdesi slyšely při léčebném pobytu
v karvinských lázních Darkov. Jedna tvrdila, že s polštinou problém nemá, však
„s tím po naszymu“ to vidí jinak. Po tom co předvedly při exkurzi, si dovoluji o
jejím tvrzení pochybovat. No, ale co chci vlastně tím vším říci? Že mi průvodce
z věže byl jako člověk mnohem blíž, než ony dámy – z jižních Čech.
Z poza Olzy II. NYSA
tłumaczyła:
Lukáš Palowský a Kateřina Kolková
Daniela Podstawková
Każdego roku spędzam pewien okres czasu razem z rodziną w uzdrowisku
Gräfenberg w Jesionikach, którego założycielem jest, jak znajomo, uzdrowiciel
Vincent Priessnitz. Także tego roku nie było inaczej.
W godzinach popołudniowych, po ukończeniu obowiązkowych procedur,
poszukiwaliśmy czynności, która w pewnym sensie potrafiła by nas zaspokoić.
Do tego zupełnie najlepszym miejscem jest „Centrum informacyjne“. Właśnie w
tym miejscu pojawiła się oferta zwiedzenia miasta Nysa. Do tego czasu znałem
Nysą tylko w postaci samochodu dostawczego z filmów telewizji polskiej. A
jutro, nawet osobiście, poznam to miejsce, które wypożyczyło dostawie swą
nazwę.
Podczas śniadania nazwaliśmy się, według znanej czeskiej komedii
„uczestnikami wycieczki”. Nasza rozmowa dotycząca nadchodzącej podróży
doprowadziła nas do wniosku, że prawdopodobnie będziemy najmłodszymi z
partycypantów.
Mieliśmy rację. Mając 35 lat czuliśmy się wśród pozostałych jak nowo
urodzone... na przykład świnki morskie. W każdym wypadku doceniłem tego.
Przy wejściu do autobusu Karosa wetchnął na nas „duch wycieczki“ w postaci
skrzypiącego sprzężenia zwrotnego mikrofonu, następnie ustami
doświadczonej przewodniczki, szlachetniej pani. Niemal połowa miejsc w
autobusie zajęta została osobami w wieku powyżej 45 lat. Pochodzenie wielu
uczestników ujawnił używany dialekt. Generalnie można wyrazić, że przybyli
z różnych kątów Republiki Czeskiej. Ekipa o wyższym wieku wcale mi nie
przeszkadzała. Wręcz przeciwnie. Od dziecka często chodziłem na wycieczki
z dziadkami. Uwielbiałem ich rozmowy.
Razem z żoną i synkiem zajęliśmy dziwacznie wyglądające lecz wygodne
siedzenia czteromiejscowe. Przez okno oglądaliśmy Mikulovice, Głuchołazy i
inne miejscowości, które mijaliśmy drogą. Po jakimś czasie dotaliśmy do naszej
Nysej. Na pierwszy rzut oka zainteresowały mnie, dla innych może nie zbyt
ciekawe, numeryczne etykiety na ścianach budynków, ułatwiające orientację
nie tylko osobom zatrudnionym w miejscowej poczcie.
Autobus zatrzymał się na parkingu obok targowiska. Dla wyjaśnienia, wycieczka
przeznaczona była szczególnie do zakupów w Nysej. Z żoną byliśmy jednak
zainteresowani czymś innym. Zdecydowaliśmy się do spaceru po miasteczku
oraz odnalezienia skarbu w miejscowej wieży. Ograniczeni czasem trzeba było
się śpieszyć. Drobne powikłania sprawiła pogoda. Deszcz na przemian z ostrym
słońcem popisywały się na zmianę na miejscowym rynku, pokazując swoją
władzę. Promienie słoneczne starannie malowały na fasadach domów i całych
okolicach obrazy najróżniejszych kształtów oraz kolorów. Lekki deszczyk
przejawiał się przedewszystkim na naszych butach. Spacer osłodziliśmy sobie,
na życzenie syna, w miejscowej cukierni. W sklepiku znajdowało się
niespodziewanie wiele klientów, co całkiem nas zadziwiło. Ale jak się mówi,
inny kraj, inne zwyczaje. Obecni smakosze coraz bardziej podniecali nasze
pragnienie spróbować co najmniej niektóre tutejsze delikatesy. Do tego
wszyskiego oczywiście nie mogło zabraknąć filiżanki z gorącą, pachnącą kawą.
Odświeżeni, zyskaliśmy odwagę kontynuować naszą podróż. Następowało
zwiedzenie kościoła z przewodnikiem, aż do skarbu ukrytego w wieży, gdzie
podobno prowadzą szklanne schody.
Nie byliśmy jednak jedynymi żądającymi wiedzy i wizji. Spotkaliśmy nawet kilku
„uczestników naszej wycieczki”.
Płacąc za wstęp, chciałem się upewnić, czy jest konieczne opłacać za syna. Ale
podobno – „tego nie trzeba. To mały chłopczyk.” W tej chwili pozostałe kobiety
rzuciły się na moją żonę z pytaniem, czy umię po polsku. Żona starała się
wyjaśnić zdziwionym przybyszom z Czech, że pochodzę z Hawierzowa, gdzie
mówi się „po naszymu“ , i wiele osób w tym kraju rozmawia po polsku, czy
conajmniej polskiemu rozumie. Po powrocie z zwiedzania po szklannych
schodach, naprawdę istnieją, tuż przed wyjściem, małżonka upuściła parasol.
Przewodnik zareagował: „pani parasol…..“ „Abo paryzol, po ślůnsku“,
powiedziałem z uśmiechem. „Po naszymu“. Przewodnik uśmiechnął się i
powtórzył po mnie. Przez tą krótką chwilę powiedzieliśmy sobie więcej, niż
podczas całej podróży z pozostałymi uczestnikami.
W drodze powrotnej na parking, wchłanialiśmy ostatnie momenty atmosfery
miasta o znacznych wpływach pruskich. Zadowoleni i przyjemnie zmęczeni
zajęliśmy „nasze“ miejsca w autobusie. Panie z Czech południowych
opowiadały sobie swoje doświadczenia i przeżycia. Następnie omawiały pewien
temat, który gdzieś i kiedyś słyszały podczas pobytu w sanatorium karwińskim
w Darkowie. Jenda z nich twierdziła, że nie ma problemu z językiem polskim,
inaczej jednak rozpatruje to po naszemu. Po tym, jak popisały się podczas
zwiedzania, trochę wątpie w to stwierdzenie. Ale co właściwie chciałem przez
to wszystko powiedzieć. Że przewodnik z wieży był człowiekiem dla mnie o
wiele bliższym, w odróżnieniu od szanownych pań – z Czech południowych.